Dlaczego nie warto stosować stop lossów i o co właściwie chodziło Benjaminowi Grahamowi, kiedy wymyślał pana Mr. Market?

Dlaczego nie warto stosować stop lossów i o co właściwie chodziło Benjaminowi Grahamowi, kiedy wymyślał pana Mr. Market?
Komentarze: 2
Skomentuj

Sporo osób sprzedaje akcje kiedy ich cena spada. Na pierwszy rzut oka wygląda to całkiem rozsądnie. Do momentu, w którym przestaje. Samo sprzedawanie akcji w czasie kiedy ich cena spada to oczywiście nic złego. Problemy zaczynają się jednak, jeśli pozbywamy się akcji, ponieważ ich cena spada. Świetnie wyjaśnia to chyba najlepsza analogia rynku zaproponowana dawno temu przez legendarnego inwestora Benjamina Grahama.

W niemal każdym tekście czy w książce o inwestowaniu dla początkujących spotkać można radę, aby zawsze i bezwzględnie stosować tzw. stop lossy, czyli z góry określone poziomy kursu akcji, przy których zdecydujemy się zamknąć spadającą pozycję, aby powstrzymać dalsze straty.

Dzięki takiem rozwiązaniu nie stracimy całości, ale utopimy maksymalnie 10 czy 20% kapitału. Brzmi sensownie? I tak i nie. Dla osób, które do końca nie wiedzą dlaczego kupują dane akcje, stop lossy uzależnione od wysokości kursu może i są jakimś rozwiązaniem. W dodatku dobrze sprawdzają się w spekulacji, kiedy w kółko kupujemy i sprzedajemy różne instrumenty, właściwie nie wiedząc co kryje się pod ich nazwą.

Jednak w sytuacji kiedy postanawiamy zainwestować w dane walory, stop loss uzależniony od wahania kursu jest czymś, czego powinniśmy za wszelką cenę unikać.

Guru inwestycyjny i ojciec analizy fundamentalnej Benjamin Graham fantastycznie zobrazował to na przykładzie sytuacji, która dość wymownie oddaje realia rynku. Oto ona.


Mr. Market przychodzi z propozycją

Wyobraź sobie, że jesteś właścicielem firmy, którą rozwijasz od kilku lat. Zatrudniasz sporo osób, regularnie wprowadzasz na rynek nowe produkty, powiększasz grono odbiorców. Firma z roku na rok przynosi coraz większe dochody. Masz nadzieję, że w ciągu kilku lat twojemu przedsiębiorstwu uda się zaistnieć na nowych rynkach zbytu, co przyniesie jeszcze większe zyski.

Teraz wyobraź sobie, że każdego dnia o 9.00 rano do twojego gabinetu przychodzi pewien facet, nazwijmy go Mr. Market. Jegomość ten z dużym uporem codziennie zachęca cię do odsprzedania mu twojej firmy, za każdym razem proponując inną cenę.

Początkowo przez kilka dni z rzędu facet regularnie zwiększa swoją ofertę, jednak ty za każdym razem mu odmawiasz. Czasem Mr. Market, nie wiedzieć czemu, ma gorszy dzień i proponuje ci ewidentnie zaniżoną cenę za twoją spółkę. Następnego dnia oferta składana przez Mr. Market jest z kolei absurdalnie wysoka, co cię zresztą cieszy, bo to oznacza, że przedsiębiorstwo jest warte coraz więcej. I tak to wygląda przed dłuższy czas.

Pewnego dnia Mr. Market, znowu nie wiedzieć czemu, składa ci jednak ofertę o wiele gorszą niż dzień wcześniej. Powiedzmy, że jest to cena niższa o 3% od tej z poprzedniego dnia. Pukasz się w czoło. Mr. Market jednak jest uparty i kolejnego dnia proponuje jeszcze gorszą ofertę, niższą o 2% od tej z dnia poprzedniego. Wyrzucasz go za drzwi. Kilka następnych dni z rzędu facet przychodzi z coraz to mniej korzystnymi propozycjami. Po którejś z kolejnych niepoważnych wizyt, Mr. Market proponuje ci w końcu, że odkupi twoją firmę za 30% mniej niż wynosiła jego pierwotna oferta, kiedy pierwszy raz do ciebie przyszedł.

Czy w realnym świecie przystałbyś na jego propozycję?

W rzeczywistości prawdopodobnie wyrzuciłbyś faceta za drzwi. Jesteś właścicielem dobrze prosperującego biznesu, który zarabia pieniądze i który ma dalekosiężne plany rozwoju z perspektywą na kilka kolejnych lat. Dlaczego u diabła miałbyś sprzedawać swoją firmę tylko dlatego, że jakiś niezrównoważony Mr. Market każdego dnia pukał do twoich drzwi i proponował ci za nią coraz niższą cenę? Przecież to zupełnie bez sensu!

Mimo tego na giełdzie spotykamy się z tym zjawiskiem bardzo często. Wielu inwestorów nie wytrzymuje presji ciągle spadającej ceny i w pewnym momencie w końcu się poddaje, pozbywając się firmy, w którą jeszcze nie dawno tak bardzo wierzyli (gdyby nie wierzyli, to nie kupowaliby jej akcji).

A co to wszystko ma wspólnego ze stop lossem? Z wyjaśnieniem znowu przychodzi Benjamin Graham i jego Mr. Market. Otóż wyobraźmy sobie, że podobnie jak w przykładzie powyżej, jesteśmy właścicielem firmy, którą rzeczywiście planujemy kiedyś odsprzedać z dużym zyskiem. Może to nastąpić za 4, a może za 6 lat, w każdym razie plan jest ewidentnie długoterminowy. Jednocześnie już na samym początku postanawiamy sobie, że bezwzględnie sprzedamy firmę dużo wcześniej, jeśli któregoś dnia przyjdzie do naszego biura Mr. Market i zaproponuje nam, że odkupi ją od nas po cenie niższej o 20% niż obecnie.

Patrząc z boku wydaje się to kompletnie nielogiczne. A jednak dokładnie w ten sposób działają ustawiane przez wielu stop lossy, które uzależnione są wyłącznie od wysokości kursu danego instrumentu. 


Czy w ogóle nie warto używać stop lossów?

Stop lossy są potrzebne, jeśli kupujemy jakieś akcje, chociaż nie mamy pojęcia dlaczego są one wartościowe i dlaczego powinny rosnąć. Może wymyśliliśmy sobie, że będziemy zerkać na trzyliterowe symbole każdej firmy z WIG20 i za każdym razem rzucać monetą. Jeśli wypadnie reszka, to kupujemy, jeśli orzeł, to odpuszczamy. W takim wypadku stop loss ma sens, bo pozwoli nie stracić całego kapitału.

Jeśli jednak jesteśmy inwestorami, a nie spekulantami, to akcje kupujemy z nieco innego powodu. Z jakiego? Robimy chociażby analizę fundamentalną firmy (na przykład taką, jaką proponuje Benjamin Graham) i po tej analizie mamy wystarczająco dużo powodów, aby zostać współwłaścicielem danej spółki. Wiemy na przykład, że przedsiębiorstwo wypuszcza świetne produkty, kieruje nim fantastyczny zarząd, przychody rosną z roku na rok, zyski także, zadłużenie maleje, spółka planuje ekspansję na nowe rynki, a w dodatku jej akcje są obecnie dość tanie.

Powiedzmy, że znaleźliśmy taką firmę i jej papiery kosztują aktualnie 10 zł za sztukę. Postanawiamy kupić solidny pakiet, bo uważamy, że w ciągu 5-10 lat firma będzie warta o wiele więcej. Wierzymy, że sukces, który osiągnęła w Polsce, przeniesie także gdzie indziej. Kupujemy więc akcje po aktualnej cenie 10 zł.

I teraz wyobraźmy sobie sytuację, że w ciągu następnych miesięcy kurs spada do 8 zł, czyli o 20%. Nasza wizja przyszłości spółki nie zmieniła się ani trochę. Firma w dalszym ciągu ma solidne fundamenty i nie dzieje się z nią nic złego. Jednak akcje lecą dalej i po pół roku kosztują już 7 zł. W międzyczasie wybory wygrywa populistyczna partia i obcy kapitał przestraszony wycofuje się z giełdy. Kurs spada do 6 zł. Nowy rząd w środku nocy uchwala ustawę, która likwiduje OFE. Niestety fundusz posiadał sporą część akcji naszej firmy, które teraz wyprzedaje. Kurs spada do 5 zł.

Na naszej inwestycji w ciągu roku straciliśmy już 50%. Nie wytrzymujemy psychicznie dalszych spadków i postanawiamy sprzedać akcje, żeby ratować to, co zostało. Przy okazji plujemy sobie w brodę, że nie ustawiliśmy żadnego stop lossa w momencie, w którym kurs spadł już o 20%.

Co się potem zazwyczaj dzieje? Oczywiście kurs akcji odbija i w ciągu kolejnych lat rośnie do 30 zł, bo firma rzeczywiście – tak jak przewidzieliśmy – weszła na nowe rynki i podbiła połowę kontynentu.

Co poszło nie tak? To proste. Pozbyliśmy się akcji tylko dlatego, że ich cena spadała. W spadku kurs nie było ani krzty winy ze strony samej firmy. Spółka w dalszym ciągu radziła sobie dobrze i nic się nie zmieniło. Na spadek kursu wpłynęły jedynie poboczne okoliczności, czynniki zewnętrzne, czyli rzeczy kompletnie niezwiązane z samą kondycją firmy i z powodami, dla których kupiliśmy jej akcje. Straciliśmy pieniądze tylko dlatego, że jakiś uparty Mr. Market każdego dnia przez rok przychodził i proponował nam coraz niższą cenę za akcje naszej firmy, a my zamiast kopnąć go w tyłek, to w końcu machnęliśmy na to ręką i odsprzedaliśmy mu firmę za połowę jej wartości.

Taki jest właśnie problem ze stop lossami, zarówno mechanicznymi jak i mentalnymi. Poziomy SL uzależniane wyłącznie od ruchu kursu i aktualnej ceny zmuszają nas do tego, że sprzedajemy akcje zazwyczaj w tym momencie, w którym akurat powinniśmy dokupić ich jeszcze więcej.


Złoty środek jednak istnieje

Rozwiązanie tego problemu jest proste – nie należy ustawiać żadnych sztywnych stop lossów w momencie zakupu akcji. Oczywiście pod warunkiem, że wiemy dlaczego te akcje kupujemy i dlaczego powinny rosnąć.

Dopóki nie zmieni się sytuacja fundamentalna spółki i założenia oraz powody, dla których nabyliśmy te papiery, to powinniśmy je uparcie trzymać mimo spadków i mimo dużych wahań kapitału. Dzisiejsze rynki są bardzo zmienne, spanikowane, często reagują przesadnie na różne wydarzenia, czasem także reagują nie tak, jak powinny; ceny zachowują się w sposób, który zupełnie oderwany jest od kondycji bazowego waloru.

Spójrzmy chociażby na wspomniane wyjście dużego funduszu z danej spółki. Firma może radzić sobie świetnie, ale OFE czy inny potężny akcjonariusz postanowi nagle sprzedać swoje akcje, dołując przy tym notowania. Stop loss bezwarunkowo nakaże nam wtedy opuścić inwestycję, pomimo tego, że sama firma, jej kondycja i jej perspektywy na przyszłość są dokładnie takie same jak w momencie, w którym kupowaliśmy akcje, a spadek nie ma nic wspólnego z gorszą sytuacją spółki.

Oczywiście są momenty, w których firma popada w rzeczywiste kłopoty. Na jednym z jej rynków zbytu wybucha konflikt zbrojny, CBA aresztuje zarząd za malwersacje, związki zawodowe zapowiadają strajk, a Urząd Skarbowy zgłasza się po zaległy podatek. To są okoliczności, w których powinniśmy jak najszybciej wychodzić z inwestycji, bo nie wiadomo jak bardzo zła jest sytuacja i w którym kierunku się rozwinie, a przyszłość firmy może stać pod znakiem zapytania. Zmieniło się bowiem fundamentalne położenie spółki.

Nigdy nie powinniśmy natomiast sprzedawać udziałów tylko i wyłącznie dlatego, że ich kurs spada. W takich sytuacjach poważnie trzeba zastanowić się, czy nie warto tych akcji dokupić więcej. Jeśli uważaliśmy, że dane papiery miesiąc temu były dla nas warte 10 zł/szt. (bo za tyle je kupiliśmy), to dlaczego chwilę później zmieniamy zdanie i uważamy, że nie są warte 8 zł? Dlaczego wtedy postanawiamy się ich pozbyć? Tylko dlatego, że tak każe nam sztywny stop loss?


Małe zastrzeżenie na koniec

Nie chcę przez to powiedzieć, że stop lossy są zupełnie bez sensu. Chcę powiedzieć, że stop lossy są bez sensu w przypadku, gdy rzeczywiście inwestujemy, a nie spekulujemy.

Jeśli ktoś gra krótkoterminowo na derywatach, w dodatku z dużą dźwignią, i w daną transakcję wchodzi tylko dlatego, że na wykresie instrumentu (mrużąc dobrze oczy) dostrzega rysującą się formację kota dachowego, to ustawienie stop lossa będzie obowiązkowe. Tak na wszelki wypadek, gdyby formacja jednak się nie potwierdziła.

Nie nabijam się z analizy technicznej, bo to bardzo użyteczne narzędzie, z którego sam korzystam. Jednak kluczowe jest, aby wiedzieć i potrafić odróżnić sytuacje, w których rzeczywiście w coś inwestujemy od sytuacji, w których nasze transakcje są czystą spekulacją.

Takie podejście pozwoli zarobić naprawdę sporo pieniędzy i zachować przy tym spokój oraz komfort psychiczny, nawet w przypadku znacznych wahań wartości naszego portfela.

Następny artykuł w kategorii Porady
Kiedy należy wychodzić z udanej inwestycji i zamykać spekulacyjne transakcje, żeby zachować jak największy zysk?

Przeczytaj również

Wszystkie wpisy
Pozostałe
13.02.2024
Efekt Hawthorne’a sto lat później. Jak go wykorzystać na giełdzie?
Efekt Hawthorne’a sto lat później. Jak go wykorzystać na giełdzie?
Opcje
12.12.2023
Wheel investing – prosta, ale efektywna strategia opcyjna na 2024 rok
Wheel investing – prosta, ale efektywna strategia opcyjna na 2024 rok