O tym mówi Wall Street
Nowy podatek od zysków z giełdy

Amerykanie słyną z tego, że w wielu dziedzinach decydują się na wprowadzanie innowacyjnych i karkołomnych pomysłów. Nie inaczej jest w sferze podatków.

Stany Zjednoczone to, na przykład jeden z nielicznych na świecie krajów, który obciąża podatkami swoich obywateli nie na podstawie ich rezydencji podatkowej, czyli faktycznego miejsca zamieszkania, ale na podstawie obywatelstwa.

Mówiąc inaczej, jeśli posiadasz amerykański paszport, a mimo tego od 15 lat mieszkasz w Polsce i w tym czasie nie byłeś ani razu w USA, to podatek od wszystkich swoich dochodów osiąganych w Polsce i tak musisz zapłacić w USA, bo jesteś Amerykańskim obywatelem. Logiczne? Nie, ale prawdziwe.

Wydawało się, że kuriozalności tego rozwiązania nic już nie przebije. Do ostatniej niedzieli. Niezawodna w swoich pomysłach senator Elizabeth Warren przedstawiła wczoraj w imieniu Demokratów plan na zupełnie nowy podatek. To podatek od niezrealizowanych zysków kapitałowych. Jego górna granica ma wynosić 28%.

Obecnie na całym świecie (także w Ameryce) sytuacja wygląda tak, że jeśli na koncie brokerskim inwestor kupił akcje za 100$, które następnie na koniec roku wzrosły do 120$, to od zysku tego podatku nie płaci. Akcje mogą przecież w styczniu kolejnego roku spaść do 90$, więc płacenie podatku na koniec roku od niezrealizowanego zysku było by absurdalne. Prawda? Prawda, a jednak…

Zgodnie z nowymi przepisami, które mają spore szanse wejść w życie, najbogatsi Amerykanie zaczną płacić kilkudziesięcioprocentowy podatek także od tych zysków, które nie zostały zrealizowane i znajdują się wyłącznie „na papierze”.

Pierwsze pytanie, jakie od razu się nasuwa – a co, jeśli w kolejnym roku po zapłaceniu takiego podatku wystąpią na rachunku straty? Odpowiedź Demokratów jest prosta i brzmi mniej więcej tak: well, shit happens.

Na pocieszenie jednak – mówi pani Warren – w przypadku, gdyby w kolejnych latach wartość aktywów inwestora wzrosła ponownie, wtedy można by tę stratę z lat poprzednich odliczyć od przyszłego podatku należnego do zapłacenia. – Hurra! – mówi Wall Street.

Ale zaraz zaraz! A co jeśli w kolejnych latach wartość aktywów już nie wzrośnie? – Przecież „shit happens” – myśli inwestor. Co jeśli spółki z jego portfela zbankrutują? Albo jeśli człowiek postanowi w ogóle wycofać swoje pieniądze z giełdy i przeznaczyć je na coś innego? To co wtedy? Urząd skarbowy odda mu zapłacony wcześniej podatek od niezrealizowanego zysku, który potem okazał się zrealizowaną stratą? – No oczywiście, że nie odda, przecież nie na tym to polega – śmieje się pani Warren.

Pomysł ten (jakże realny do wprowadzenia!) jest skrajnie głupi z dwóch powodów: po pierwsze razi on niesprawiedliwością. Wirtualnymi zyskami inwestor nie zapłaci przecież za bułki w sklepie, a więc nie jest to jego realny zysk, tylko hipotetyczna zmieniająca się w czasie rzeczywistym wartość aktywów, która do celów podatkowych sztucznie będzie wyliczana akurat na koniec roku, czyli na godzinę 16:00 dnia 31 grudnia.

Jednak żeby cokolwiek z tą wirtualną wartością zrobić, to inwestor musiałby najpierw sprzedać część lub całość swoich akcji, czyli ten zysk zaksięgować. Dlatego cały świat przyjął, że dopiero w momencie realizacji zysku powstaje zobowiązanie podatkowe. Demokraci mają jednak inne zdanie.

Skrajną głupotę tego pomysłu jeszcze lepiej jednak dokumentuje drugi powód, dla którego w praktyce wpływy z owego podatku będą znikome.

Otóż nowy system podatkowy ma dotyczyć (póki co) tylko amerykańskich miliarderów. Z punktu widzenia rządzących to łakomy kąsek, bo po pierwsze – kto stanie w obronie miliarderów? Chyba nie wyborcy Demokratów? A po drugie to w tej grupie jest najwięcej do ugrania w sensie kwotowym. Przynajmniej teoretycznie, bo w praktyce…

Ciężko chyba wyobrazić sobie, żeby osoby obracające miliardami dolarów, posiadające najlepszych doradców księgowych i korzystające z najlepszych kancelarii prawnych na świecie pozwoliły sobie na to, żeby każdego roku amerykański urząd skarbowy zabierał im dodatkowo prawie 30% realnych dolarów, które naliczone mają zostać od nierealnego wyimaginowanego zysku istniejącego jedynie na papierze.

Można mieć przeczucie graniczące z pewnością, że szybciej niż nowa ustawa wejdzie w życie, powstaną od razu schematy optymalizacji z użyciem zagranicznych trustów i fundacji, dyrektorów i właścicieli nominowanych czy pełnomocników zakładających spółki offshorowe, dzięki którym IRS z nowego podatku nie zobaczy ani cena.

No właśnie – IRS. Służba podatkowa, która od ponad dekady kurczy się zarówno jeśli chodzi o fundusze, jak i o liczbę urzędników. Dzisiaj IRS ma problem, żeby zaudytować Smitha prowadzącego zakład fryzjerski; nie wspominając już o holdingach zakładanych w Delaware, Wyoming czy Nevadzie, od których to stanów nie da się uzyskać praktycznie żadnych informacji, bo nie mają one podpisanych umów o wymianie informacji z IRS-em.

Kto przy zdrowych zmysłach sądzi więc, że urzędnicy zaśniedziałej, zbiurokratyzowanej i niedofinansowanej amerykańskiej skarbówki będą w stanie wyegzekwować nowy podatek od najbogatszych w kraju Amerykanów, którzy ze swoimi giełdowymi inwestycjami błyskawicznie pouciekają do Dubaju albo Hongkongu, w których podatek od zysków kapitałowych wynosi 0% (i to od tych zrealizowanych zysków)?

Amerykańskie wishful thinking czasem faktycznie potrafi być inspirujące i motywujące do działania, ale często jednak pozostaje tylko tym, czym w rzeczywistości jest – myśleniem życzeniowym nie przystającym do realiów.

Dlaczego jednak ja w ogóle o tym piszę, skoro ustawa nie dotyczy polskich inwestorów? Ano dlatego, że na batalię z wprowadzeniem nowych przepisów dzisiaj patrzy z uwagą (i z politowaniem) oczywiście sam top topów wilków z Wall Street, którego nowe przepisy będą dotyczyły, ale…

Chciwie na realizację tego brawurowego pomysłu patrzą też zapewne rządy innych krajów. Znalezienie bowiem zupełnie nowego sposobu, żeby zyskać dodatkowe wpływy do budżetu, jest nie lada gratką dla wszystkich państw, zwłaszcza tych mocno populistycznych.

Podatek od niezrealizowanych zysków kapitałowych można bowiem wprowadzić bez specjalnego oporu ze strony większości społeczeństwa, ponieważ większości społeczeństwa ten podatek nie będzie dotyczył.

Narracja, którą można natomiast zbudować, opierając się na tym, że zabieramy bogatym i dajemy biednym, pozostawia naprawdę szeroki wachlarz możliwości wszelkim rządowym propagandzistom.

Efekt tych i wszystkich podobnych zmian podatkowych będzie jednak taki jak zwykle – najbogatsi i tak sobie jakoś poradzą, a z kretyńskimi przepisami na głowie zostaną wszyscy ci, którzy nie mają albo środków albo możliwości, aby schować się za zagranicznymi holdingami zarejestrowanymi w krajach o korzystniejszej skali podatkowej.